Ekościema. Jak nie dać się nabić w butelkę?
Nie da się ukryć, temat ekologii stał się bardzo gorący i modny, zwłaszcza na przestrzeni ostatnich kilku lat. Widać to nie tylko w branży kosmetycznej, ale niemal w każdej dziedzinie życia. Popularność produktów ekologicznych ciągle rośnie, co stanowi ogromną pokusę dla wielu firm i producentów, którzy wykorzystują aktualne trendy dla zwiększenia swojej popularności i poszerzenia grona klientów. Niestety, często nie idzie to w parze z rzeczywistymi zmianami, a działania ograniczają się głównie do chwytów marketingowych oraz umiejętnie przedstawionych faktów i argumentów.
Tego typu zjawisko nazywane jest „greenwashingiem”, czy też bardziej polsko brzmiącą „ekościemą”.
Określenia greenwashing po raz pierwszy użył amerykański działacz Jay Wasterveld w 1986 roku w odniesieniu do praktyk hotelu, którego obsługa namawiała gości do rzadszej wymiany ręczników – oczywiście w trosce o środowisko. Jednak według Wastervelda, działanie to miało na celu wyłącznie zwiększenie zysków. Przykład hotelu, mimo że stary, wygląda bardzo znajomo. Dzisiaj wystarczy napisać na opakowaniu, że krem jest „eko”, ponieważ zawiera jakiś olej, czy ekstrakt roślinny (taak, wystarczy 1 składnik!), następnie zbombardować reklamami we wszystkich możliwych mediach i tylko patrzeć, jak sznurek klientów ustawia się w kolejce do kasy.
Przesadzam? Być może, ale to tylko dzięki temu, że coraz więcej osób interesuje się tym, co tak naprawdę na siebie nakłada.
Wśród moich osobistych kosmetycznych doświadczeń pewnym ekstremum (żeby nie powiedzieć „bezczelnością”) jest seria rosyjskich kosmetyków do włosów, gdzie na przedniej etykiecie widnieje wielki znaczek „bez SLS”, natomiast w składzie INCI substancja ta znajduje się na drugim miejscu tuż po wodzie…
„Nie powinno tak być!” – powiecie.
Zgadzam się w 100%. Niestety, w dalszym ciągu brakuje regulacji prawnych, które określałyby konkretnie, jakie kryteria powinien spełniać dany produkt, aby mógł być nazywany „naturalnym”, „organicznym”, „bio”, czy „eko”. Wprowadzone niedawno przepisy właściwie nie poprawiły sytuacji, idą wręcz w odwrotnym kierunku - np. zabroniono umieszczania na opakowaniach określeń typu „nie zawiera parabenów”. Z punktu widzenia osób, które z konkretnych powodów, świadomie unikają kosmetyków z parabenami, życie raczej nie stało się łatwiejsze.
I tu z pomocą przychodzą certyfikaty, których zadaniem jest potwierdzenie naturalności kosmetyku, pochodzenia jego składników, czy też etyki procesu produkcji. Obecnie prawdziwym „guru” jest ECOCERT – francuska organizacja o międzynarodowym zasięgu. Największa, najbardziej rozpoznawalna, stanowiąca poważny punkt odniesienia dla każdego producenta kosmetyków naturalnych i organicznych. Wiele manufaktur odwołuje się właśnie do zaleceń i obostrzeń wyznaczonych przez Ecocert, w opisach produktów często możemy spotkać adnotacje, że dany składnik jest zatwierdzony przez tę właśnie organizację.
Jakich certyfikatów międzynarodowych szukać?
Uwaga! Kosmetyk naturalny nie zawsze jest wegański! Organizacje certyfikujące zezwalają na stosowanie składników pochodzenia zwierzęcego, np. mleka, czy miodu, pod warunkiem, że ich pozyskanie w żaden sposób nie krzywdzi zwierząt.
Warto więc zwrócić uwagę także na certyfikaty potwierdzające, iż dany kosmetyk oraz jego składniki nie były testowane na zwierzętach. Wśród nich znajdziemy obecnie jedyną znaną polską organizację – Viva!
Musimy jednak pamiętać, że żaden z wymienionych certyfikatów nie jest prawnie wymagany, a organizacje certyfikujące tak naprawdę wykonują komercyjną, płatną usługę. Podkreślam to absolutnie nie ze względu na chęć podważenia jakości, czy wartości certyfikatów – nie śmiałabym nawet! Ale ze względu na fakt, iż koszt samego kandydowania, weryfikacji, przyznania i potem przedłużenia ważności takiego certyfikatu jest bardzo wysoki. Dla wielu polskich manufaktur prawdopodobnie zbyt wysoki i/lub po prostu nieopłacalny. Tym bardziej, że coraz więcej Polek uczy się czytać składy i doskonale odróżnia perełki od „ekościemy”, albo po prostu ma swoje stałe, rzetelne źródło informacji i porad.
Nie trzymałabym się więc kurczowo zasadzie „kupuję tylko kosmetyki z certyfikatem”. Mamy mnóstwo polskich marek, które śmiało mogłyby wystąpić do którejkolwiek organizacji certyfikującej i jestem przekonana, że dostałyby zgodę na posługiwanie się danym oznaczeniem. Jednak realia polskiego rynku pokazują, że każdy producent chcąc zachować przystępną, akceptowalną cenę kosmetyku, musi dokonać wyboru pomiędzy bogatym, wysokiej jakości składem, a certyfikatem. Nie łudźmy się, w cenie produktu zawarte są wysokie koszty prestiżowego logo. Jeśli dana marka posiada szereg najlepszych oznaczeń od różnych organizacji, a jednocześnie ceny tych kosmetyków są niskie, to na czymś producent musi oszczędzić. Może się więc okazać, że w składzie znajdziemy np. dobrej jakości, ale raczej tanie i łatwo dostępne surowce, niskie stężenia składników aktywnych, albo ich małą różnorodność. Certyfikaty naturalności niestety nie poświadczają intensywności działania, czy skuteczności danego kosmetyku, a jedynie „czystość” składu i etyczny proces produkcji. Warto więc (mimo obecności certyfikatu) czytać składy i w miarę możliwości zapoznać się z opiniami osób, które przetestowały już produkt.
Oczywiście prosty skład to nic złego - czasami "mniej znaczy więcej". Ale jeśli ktoś wymaga od kremu kompleksowego działania i efektu WOW, to prosty skład najzwyczajniej może nie spełnić oczekiwań.
Na koniec jeszcze jeden niuans związany z samą działalnością sklepów internetowych z kosmetykami naturalnymi i mam wrażenie często praktykowanym "greenwashingiem". Jeśli drogeria deklaruje i konsekwentnie spełnia narzuconą sobie zasadę, że do pakowania i zabezpieczania produktów na czas transportu używa tylko i wyłącznie ekologicznych materiałów, że absolutnie nigdy nie znajdziecie w przesyłce nawet skrawka folii bąbelkowej, to zastanówcie się, czy faktycznie sklep jest taki „eko”. Wielu producentów nawet tych naturalnych kosmetyków (nie mówię, że wszyscy, ale głównie ci, którzy skupiają się na wartościowych składach, a nie na opakowaniach i otoczce) zabezpiecza dostawy folią. Zarówno każdą butelkę, czy słoiczek, jak i całą paczkę z zewnątrz. W takim razie co się dzieje z całą tą stertą folii, jeśli „eko” sklep zgodnie z deklaracją nie zużywa jej ponownie do wysyłki? Prawdopodobnie ląduje w śmietniku, a na to miejsce kupuje się nowiutką tekturę i skropak. Czy aby nie kwalifikuje się to pod kolejną „ekościemę” nakierowaną wyłącznie na budowanie wizerunku i pozyskanie klienta (który przecież oczekuje od sprzedawcy wzorowej, ekologicznej postawy), a nie faktyczną troskę o ekologię?